Sprawy mają się podobnie dzisiaj, na polskim podwórku – o części popularnych twórców pisze się zazwyczaj w kontekście konkretnych miejsc. Przede wszystkim dlatego, że chętnie sięgają po tematy, dajmy na to, lokalne. Wybrałam więc kilka polskich miast i przypisałam im po trzech muzyków, którzy nie pozwalają zapomnieć słuchaczom o tym, skąd pochodzą.

 

Zacznijmy od Warszawy, o której śpiewał niegdyś Czesław Niemen. Obecnie wiedzie w niej prym Taco Hemingway. Muzyczna mapa znanego serwisu streamowego ciągle lokuje go na pierwszym miejscu wykonawców, których najchętniej słucha się w stolicy. O przenikliwej, programowo naiwnej „warszawskości” jego rapu rozpisywało się ostatnio zbyt wielu, by nie zdecydować się jedynie na krótkie podsumowanie. Filip Szcześniak urodził się w Egipcie, ale od kilku lat mieszka w grodzie nad Wisłą, gdzie nagrał dwie płyty, które w hip-hopowym świecie mogą uchodzić za anomalię. Obie zostały zadedykowane Warszawie i tylko jej mieszkańcy są w stanie całościowo je odczytać, choć i tak nikt nie zgadnie, co bardziej unieszczęśliwia narratora Trójkąta warszawskiego – miłość, czy miasto. Taco postanowił skupić się na tak wąskim temacie prawdopodobnie dlatego, że – jak sam podkreśla – nie zależy mu na rzeszy fanów. Cóż, już za późno. Jeszcze żaden polski raper nie dorobił się kilku zer fanów w tak krótkim czasie. Smętna, ale urokliwa Warszawa czasów PRL-u zlewa się w jego kawałkach z obrazem współczesnego miasta, które wcale nie pachnie lepiej, ale i tak ciężko go nie lubić. I Taco Hemingwaya, i miasta.

 

Zdjęcie: Jonasz Tołopiło

 

Godnym reprezentantem stolicy jest również Pablopavo. Jakiś czas temu muzyk przyznał, że miano warszawskiego bajarza zaczyna mu trochę ciążyć, jednak z całą pewnością sam na nie zapracował. Warszawa pojawia się w wielu piosenkach Pawła, szczególnie w warstwie tekstowej. Bywa tłem wydarzeń, milczącym obserwatorem lub pełnoprawną postacią. Do bólu szczere i epatujące smutkiem teksty roztaczają przed słuchaczem wizję zasnutego mgłą miasta, w którym zgrzytają tramwaje i pokrzykują odlatujące ptaki. Niełatwo odnaleźć w jego muzyce taką Warszawę, jaką sami chcielibyśmy opisać – hałaśliwą, euforyczną, tętniącą życiem. W tym wypadku musimy skonfrontować nasz punkt widzenia z twórczością, której narracja przypomina bardziej opowiadania Marka Hłaski niż poweekendowe anegdoty znajomych. Jeśli jeszcze nie przekonaliście się do twórczości Pawła Sołtysa, nadróbcie zaległości jesienią, najlepiej podczas podróży komunikacją miejską.

 

 

W tym krótkim zestawieniu nie może zabraknąć miejsca dla przedstawicielki płci pięknej. Natalia Przybysz, rodowita Warszawianka, w ciągu ostatniego roku nie tylko raczyła stolicę szeroko docenianymi występami, lecz także otworzyła w niej własny biznes. Mało która dziewczyna wybiera się do jej salonu kosmetycznego wyłącznie po to, by zadbać o paznokcie. Choć w twórczości Natu ciężko doszukać się bezpośrednich nawiązań do Warszawy – łatwiej do polskiej tradycji w ogóle – to trzeba przyznać, że z właściwą sobie gracją wpisała się w warszawski folklor. Wrażenie, jakoby nie miała ochoty od niego stronić, zostało przypieczętowane charytatywnym koncertem, który odbył się w lipcu na placu Defilad. W ciągu ostatnich kilku miesięcy Natalia stała się symbolem wielkomiejskiego sukcesu, który zawdzięcza wyłącznie bezdyskusyjnemu talentowi. Była jedną z najchętniej komentowanych wokalistek, a jej twarz raz po raz pojawiała się w lokalnych mediach i najbardziej poczytnych magazynach, nie tylko muzycznych.

 

zdjęcie: Anna Bajorek, Marcin Morawicki

 

Właśnie tak mogłoby wyglądać zwycięskie podium, gdyby ustawić je na muzycznej scenie Warszawy. Macie własne typy?

Tekst | Klaudia Żark