We współpracy z Samsung zapraszamy Was na kolejny wywiad z serii. W cyklu spotkań poznacie osoby, które na przestrzeni ostatnich lat wniosły mnóstwo kolorytu do naszego życia poprzez ich zawodową - ale nie tylko - działalność. Przybliżymy Wam tajemnice kuchni razem z Aleksandrem Baronem, zajrzycie do pracowni Wojciecha Brewki, ale także dowiecie się czyje ściany zdobią ilustracje Magdy Górskiej.
Przed Wami rozmowa z Wojciechem Brewką.
Kacper Ponichtera: Cześć Wojciech! Dziękujemy, że zechciałeś z nami porozmawiać i zaprosiłeś nas do swojego magicznego, kolorowego świata. Myślę, że śmiało mogę powiedzieć, do świata jednego z najpopularniejszych artystów w kraju nad Wisłą i może od razu przejdę do konkretów, i zapytam: jaki jest świat Wojciecha Brewki przedstawiony na obrazach? Jaki jest główny motyw, temat przewodni, jaki pojawia się w jego pracach?
Wojciech Brewka: Cześć, bardzo mi miło. To ja jestem szczęśliwy, że zechcieliśmy ze mną porozmawiać i bez zbędnej kurtuazji oraz przydługich wstępów odpowiem od razu na Twoje pytanie. Otóż mój świat na pewno jest kolorowy. Nie koncentruję się na jednym temacie, a swoją twórczość dzielę na kilka cykli o określonym czasie trwania, które co chwilę wygaszam i skupiam się na innym. Na pewno to co charakteryzuje moje prace w pierwszej kolejności to intensywność kolorów, kontrasty, dużo żywych barw, a także bardzo często zwodzę odbiorcę, kiedy podejmuję tematykę o wydźwięku chociażby melancholijnym. Wówczas zastosowanie tychże barw może sugerować odbiorcy, że to obraz pozytywny.
Kacper Ponichtera: Pozwól, że zapytam i nawiąże do tego, co przed chwilą powiedziałeś. W jakim z Twoich „cyklów” można zobaczyć tę „grę z odbiorcą”, ten zastosowany efekt koloru?
WB: Dwa lata temu miałem wystawę „Zabawnie”, gdzie przedstawiłem sytuacje, co by było, gdyby zabawki dzieci dorastały razem z nimi? Wyobraźmy sobie zatem pluszowego misia, który od razu wzbudza na wskroś pozytywne skojarzenia i stonowaną, zimną kolorystykę. Podczas wystawy rodzice, którzy przychodzili ze swoimi pociechami z początku charakteryzowali się dużym entuzjazmem, ale dopiero po chwili orientowali się, że tematyka jest tylko pozornie pozytywna i powoli zabierali swoje dzieci z wystawy w Koneserze (śmiech).
KP: A gdybyśmy już mieli podsumować Twój świat, tematykę Twoich prac i ubrać to w ładną klamrę kompozycyjną?
WB: To na pewno mój świat jest kolorowy i optymistyczny, ale w dość osobliwej, bardzo subiektywnej wersji, bo nie mogę być obojętny na to co dzieje się wokoło. To chociażby główny temat mojej wystawy „Pokolenie X”, gdzie podejmuje temat jak My, pokolenie 40-latków odnajdujemy się w dzisiejszej rzeczywistości i po początkowej fascynacji i radości w nowej rzeczywistości przyszedł trudny czas i niestety dalej zmierza to w nienajlepszym kierunku. I choć nie angażuje się zbyt politycznie to zawsze gdzieś ten mój komentarz do rzeczywistości jest ukryty.
KP: No właśnie, a czy dzisiaj sztuka może być apolityczna?
WB: Nie wiem, bo ja jestem gdzieś pośrodku. Uważam, że artysta ma obowiązek komentowania rzeczywistości i reagowania na nią, ale ja w swojej działalności bardziej skupiam się na kwestiach pomocowych, społecznych i myśle, że tutaj sztuka jest bardziej potrzebna, w niesieniu pomocy, niż jedynie takiej ostrej krytyce. Wydaje mi się, że ludzie w tych czasach potrzebują jeszcze bardziej otuchy, wynikającej z tej artystycznej wrażliwości, aniżeli kolejnego podsycania społecznych nastrojów.
KP: Czy możesz opowiedzieć nieco więcej o Twojej pomocowej, charytatywnej działalności? Czy organizowałeś ostatnio jakieś akcje?
WB: Tak, chociażby teraz w dobie pandemii zaangażowałem się czynnie w dużą akcje „Jesteśmy razem, pomagamy”. W ramach mojego wkładu w akcje, która już osiągnęła niebotyczną sumę kilkudziesięciu milionów, zaprojektowałem dla nich logotyp i właśnie myśle, że w tym kierunku powinna iść sztuka - w kierunku pomocowym, społecznym i artyści powinni odpowiadać w sposób pozytywny na to co dzieje się wokół nas.
KP: Pełna zgoda. Chciałbym wrócić jeszcze na chwilę do kolorów, bo mówiłeś, że to właśnie one definiują Twój świat. Może zatem spróbujesz mi odpowiedzieć jaka kolorystyka przeważa w Twoich pracach, a może masz jakiś ulubiony zestaw, paletę barw, jaka regularnie przewija się w Twoich pracach?
WB: Tak, to też w zależności od cyklu, ale na pewno jednym z moich ulubionych kolorów jest turkus i jego wszystkie odcienie oraz wszelkie róże. Oczywiście zawsze w zestawieniu z czarnym lub szarością. Ja unikam zawsze tych super-naturalnych kolorów, ziemskich, no, chyba, że muszę namalować fragment twarzy w realistyczny sposób, a raczej silnie inspiruje się kolorystyką grafitti, szeroko pojętego street artu.
KP: No właśnie, a czy Wojciech Brewka ma coś wspólnego z kulturą ulicy, sztuką grafitti w miejskiej przestrzeni, bo to dość częsty początek poważnych karier współczesnych artystów?
WB: Tak, ja również wywodzę się z tej szkoły.
KP: A czy możesz pochwalić się jakimś popularnym tagiem, muralem w miejskiej przestrzeni? Oczywiście, nie musisz opowiadać o tym ze szczegółami, bo pamiętajmy, że to ciągle czyn zabroniony.
WB: No, muszę powiedzieć, że jest tego bardzo dużo. Ja nawet spadłem z dachu podczas jednej z takich prób i to też była jedna z głównych przyczyn o zrezygnowaniu z biegania z puchą po mieście, a skupieniu się na pracy na płótnie w pracowni. W Warszawie akurat miałem kilka i tutaj nawet po drodze do mojej galerii, na popularnym „Pekinie” była moja sowa, ale niestety dzisiaj już nie ma tych murów. Tak jak im większości moich prac w stolicy, gdyż ja zawsze starałem się malować na pustostanach, ażeby nie niszczyć cudzej własności. Oczywiście mówimy o nielegalnych pracach, bo chociażby ciągle można podziwiać mural, który powstał przy współpracy z wychowankami pewnej fundacji na Woli, która zajmuje się osobami z niepełnosprawnościami. Podobną pracę, ale już w ulicznym duchu można zobaczyć w Łomiankach, gdzie wspólnie z chłopakami z poprawczaka pomalowaliśmy ścianę. Wówczas zrobiliśmy duży napis „Wolność” na który każdego dnia spoglądają chłopaki, którzy są zamknięci w ośrodku. Ostatnio jeszcze z takich dużych prac w terenie to skończyłem duży mural w Łodzi - „Together” z przytulającymi się miśkami z cyklu „Zabawnie” właśnie. Tym muralem chciałem zwrócić uwagę na zbiórkę środków dla małej Mai, chorującej na SMA (Rdzeniowy zanik mięśni przyp. red) i z dobrym dla niej skutkiem, bo kwota dość szybko wzrosła, a finalnie udało się zebrać horrendalną sumę 10 milionów, bo to jedna z najdroższych w leczeniu chorób.
KP: Reasumując Wojciech Brewka to już nie ulicznik i raczej nie zobaczymy go już z puszką farby na mieście…
WB: No, chyba że w moim rodzinnym mieście Kaliszu. Tego nie wykluczam (śmiech), ale to już prędzej będzie domena moich dzieci, niż mnie 40-latka, choć warto bardzo wyraźnie zaznaczyć w tym miejscu, bo może nie wybrzmiało to wystarczająco mocno, ale nie pochwalam malowania w miejskiej przestrzeni, bo pamiętajmy o tym ciągle, że praca artysty jedno, ale poszanowanie do cudzej własności to drugie, dlatego bardziej zachęcam do pracy w pracowni, na płótnie, aniżeli dawaniu upustu swoim emocjom w sposób nielegalny czy zabroniony.
KP: Dzieci mają zdolności plastyczne po tacie?
WB: Ojeju. jeszcze jak. Kiedyś nawet zorganizowaliśmy grafitti jam i mój syn Ignacy jest na filmie. Ledwo mówił, bo miał wówczas 4 latka, a już sprejem malował ściany z ogromną łatwością. Moje dzieci także malują obrazy i muszę przyznać - nawet krytycznym okiem - że wychodzi im to bardzo fajnie.
KP: A czy nigdy nie miałeś marzeń, aby zostawić po sobie ślad poza granicami kraju?
WB: Właśnie moje marzenie udało mi się spełnić, czyli namalować mural w mojej ukochanej Łodzi i to na dodatek podczas dużego wydarzenia Urban Forms, czyli jednego z największych w kontekście sztuk ulicznych, a na kolejne marzenia poczekam do Sylwestra, żeby wymyślić kolejne, bo w tym roku wszystkie swoje spełniłem.
KP: Trzymam za Ciebie kciuki. Teraz jeszcze, ażeby zachować chronologię pewnych wydarzeń, wróćmy do początków. Jak to się zaczęło, bo wiem, że z wykształcenia jesteś prawnikiem? Skąd decyzja o tym, aby pójść w tym kierunku?
WB: Moja droga wydaje się być naturalna i tak jak każde dziecko zabawę z kolorem zacząłem już od przedszkolnych lat. Pamiętam nawet, że moim takim pierwszym, świadomym obrazem był wódz indiański, którego stworzyłem w wieku 6 lat. Namalowałem go na kartce i to chyba był już taki punkt, moment, gdzie wiedziałem, że nic nie fascynuje mnie tak jak zabawa kolorami, no, ale mam świadomość co dziecko w tym wieku może wiedzieć (śmiech). Później regularnie malowałem na każdym etapie szkoły i kolejnym takim momentem, jaki teraz sobie przypominam to liceum, lekcje na temat Doktora Judyma i mój zeszyt, który pełny był ilustracji w nawiązaniu do tematu zajęć. Muszę też zaznaczyć, że miałem także liberalnych rodziców, którzy już wtedy pozwalali mi malować po ścianach, co raczej było i jest rzadkością (śmiech). Właśnie moje pierwsze grafitti datuje na okres mieszkania z rodzicami w Kaliszu, gdzie wówczas pomalowałem całą ścianę w naszej piwnicy. Pamiętam, że tata nic nie mówił, a jedynie ze spokojem zamalował ścianę, abym znów mógł na niej nabazgrać.
KP: A co z karierą prawniczą? Jaka była reakcja rodziców?
WB: Możesz się domyśleć, że nie byli zadowoleni. Kariera prawnicza w Warszawie, o której zawsze marzyłem, wydawała się naturalna, gdyż moi rodzice także byli prawnikami i mieli własną kancelarie. W tym celu i z takim zamysłem przyjechałem do Warszawy, ale po drodze wydarzyła się rzecz niesłychana i symboliczna. Mieszkając w Łodzi wynająłem mieszkanie, które okazało się być dawną, zabytkową pracownią architekta, który razem z mieszkaniem zostawił mi także swoje pełne wyposażenie. Tak więc znów rozpoczął się płomienny romans ze sztalugą, który odżegnywał mnie od prawniczej działalności. Później urodziły się moje dzieci i już wiedziałem, że nie mogę robić dobrze trzech rzeczy na raz, dlatego musiałem z czegoś zrezygnować. Odpuściłem smutne, garniturowe życie prawnika, a zostałem przy sztuce i mojej rodzinie.
KP: To tyle o początkach, a w jaki sposób Twoja artystyczna działalność nabrała rozpędu?
WB: Pierwszą taką poważną, dużą wystawą była w galerii „Winosfera”, a później w dość szczęśliwy i szybki sposób zacząłem licytować swoje prace na aukcjach Młodej Sztuki oraz udało mi się dostać do popularnej, ale wówczas małej i prosperującej, Desa Unicum. Pamiętam, że właśnie pierwsza praca, która im dałem była w stylu grafitti osiągnęła piąty wynik licytacji na sto prac, a później po tym wydarzeniu wszystko nabrało rozpędu, a ja zacząłem regularnie malować dla licznych domów aukcyjnych. Gdybym miał podsumować to w jednym zdaniu to jak zwykle w moim przypadku: „Więcej szczęścia, niż rozumu” (śmiech).
KP: No właśnie wspominasz o licznych domach aukcyjnych i tym rozpędzie, ale czy początkujący artysta, malarz może żyć godnie w naszym kraju? Czy to jest jedynie przywilej, domena zarezerwowana dla tych największych nazwisk?
WB: No, właśnie co raz więcej artystów spoza świecznika zaczyna sobie dobrze radzić, bo Polacy zaczęli otwierać się na sztukę, a prace młodych, nikomu nieznanych artystów co raz częściej trafiają na licytacje i tak prace chociażby „Młodej sztuki” osiągają kwoty do 30 tysięcy złotych, zaś artystów współczesnych zaczynają się od 15 tysięcy w górę.
KP: To bardzo ciekawe, bo chciałbym zapytać o te kwoty. Rozumiem, że te wartości są czysto umowne? W jaki sposób regulowane są prace artystów, kto je wycenia, kto im nadaje często niebotyczne ceny? Myśle, że to może być ciekawe dla naszych czytelników, bo w mojej ocenie rysuje się to jako nic innego jak czysta spekulacja
WB: Oczywiście, jedyne co reguluje ceny dzieł sztuki to zasobność portfela osób, który podoba się dany obraz w myśl zasady: „Jest to tyle warty, ile jesteś w stanie za to zapłacić.”
KP: I tym optymistycznym akcentem zakończmy naszą rozmowę. Ja w imieniu redakcji życzę Ci wszystkiego najlepszego, rekordowych aukcji i tej niezmiennej pogody ducha oraz chęci niesienia pomocy innym, a także bardzo dziękuję za rozmowę.
WB: Dziękuje i również życzę wszystkim samych wspaniałości w nowym roku.
Partnerem wywiadu z utalentowanym Wojciechem Brewką był Samsung Galaxy S20 FE, którym zrealizowaliśmy ten materiał.