Do resturacji Tahina trafiliśmy przy okazji festiwalu Restaurant Week. Przywitały nas wielkie okna, niewielkie wnętrze i przyjemny pastelowy wystrój. Przywitał nas również właściciel – Aws, który od pięciu lat mieszka w Polsce, co weekend w sezonie letnim karmi nadwiślańską, głodną wrażeń ludność, a od roku prowadzi własny lokal przy ul. Wilczej. Arabskie przepisy i smaki przywiózł ze sobą ze swojego rodzinnego kraju. Po tym wstępie wiedzieliśmy, że będzie autentycznie. Tak, jedliśmy falafela i hummus. Nie, nie smakowały jak wszystkie inne. Ale po kolei.

Restauracyjne szaleństwo, festiwalowe ceny i najlepsze jedzenie w kraju - dowiedz się więcej o Restaurant Week!

 

 

Wegański bekon z ciecierzycy na sałatce z jarmużu z melasą z granatów – tak nazywała się festiwalowa przystawka. Sam bekon zupełnie nie był typowym analogiem potrawy mięsnej. W zasadzie, nawet nie miał być. Jak tylko zerkniecie na zdjęcie, zauważycie, że wyglądał zupełnie inaczej. Inaczej też smakował, co nie zmienia faktu, że chrupkością nie odstępował od „oryginału” na krok. Poza tym, fantastycznie kontrastował z miękkimi, lekko kwaśnymi liśćmi jarmużu, którym zawdzięczaliśmy większość efektów smakowych potrawy. Większość, nie całość, ponieważ kropką nad „i” okazały się te kolorowe maziaje, (swoją drogą - bardzo estetycznie) rozmazane przy krawędziach talerza – wyraziste, różnorodne i bardzo aromatyczne – takie były sosy podane do naszego cieciorkowego bekonu. 

 

 

Po przystawce, która zdrowo rozbudziła apetyt, przyszedł czas na danie główne. Pierwszym z nich był wspomniany wyżej falafel, podany na sezonowej sałatce z piklami, m.in. burakami marynowanymi z wodą różaną i rzepą w kurkumie. Całość została podana z przepysznym, gorącym chlebkiem lavash, ale to nie on był tu gwiazdą. Kotleciki z cieciorki – dopracowane do perfekcji. Chrupiące, zwarte, a równocześnie puszyste, same rozpadały się w ustach pozostawiając na długo smak orientalnych przypraw. Pikle – fantastyczne. Burak faktycznie delikatnie pachniał różami i to o nim będziemy śnić po nocach. Jednym z najbardziej ujmujących składników potrawy okazał się – o dziwo – hummus. Tak jest, właśnie on. Myśleliśmy, że o hummusie wiemy już wszystko, jednak po wizycie w Tahinie dopiero okazało się, w jak dużym jesteśmy błędzie. Smak, podobny do wszystkich – delikatny, lekko orzechowy, mnóstwo aromatu. To co wyrwało nas z butów, to konsystencja. W życiu nie jedliśmy nic bardziej kremowego. Zero wodnistości, zero kawałków cieciorki, zero grudkowatości i rozwarstwiania się. Ta tekstura warta jest wycieczki na drugi koniec miasta tylko po to, by słoik tego dzieła przywieźć sobie do domu na śniadanie dnia następnego. Jeśli przetrwa. 

 

 

Ta sama, boska, kremowa mikstura znalazła się również na drugim talerzu. Tym razem w towarzystwie jagnięciny, nerkowców i żurawiny. Nie zabrakło też podanego na ciepło lavasha. Mięso wprost rozpływało się w ustach, było delikatne, lekko chrupkie. W smaku bardzo wyraziste, a przy tym słodkawe. Dowiedzieliśmy się, że aby uzyskać ten efekt właściciel gotuje mięso po kilka dni na wolnym ogniu. Naszą uwagę przykuła też ta duża, okrągła kulka, zajmująca miejsce w samym epicentrum smaku. Okazało się, że była to poddana obróbce cieplnej limonka. Dzięki temu zabiegowi, pod skórką został praktycznie sam sok, który bezkarnie rozlewał się po całości dania podbijając swoją kwasowością słodki smak mięsa, orzechów i ziaren granatu. Zielony element to mała rzymska sałata, przekrojona i lekko zgrillowana. Pycha. 

 

 

No końcu na stole pojawiło się to, co kochamy najbardziej, czyli deser. Ten był bardzo lekki, w ogóle nie tłusty i bardzo, bardzo przyjemny. Składał się z ryżowej panacotty z szafranem z syropem z morwą, irańskimi jagodami oraz wodą z kwiatów pomarańczy. Przy tej potrawie najbardziej zaskoczyła nas woda z pomarańczy, którą czuliśmy bardzo wyraźnie. Podkręcona szafranem pachniała kwiatami i pomarańczą w jednym – niby oczywiste, a wciąż zaskakujące (i zdecydowanie urzekające). W kontraście dla delikatnych, budyniowych tekstur wierzch obsypano pistacjami. To było świetne połączenie, a w dodatku stuprocentowo wegańskie.

 

 

Oczywiście, nie bylibyśmy sobą nie zamawiając kawy. Ta, parzona wolną, tradycyjną arabską metodą „na piasku” ujęła nas nie tylko smakiem, ale też samym procesem. Patrzyliśmy na to jak zahipnotyzowani.

 

 

Jak zahipnotyzowani pożegnaliśmy też załogę Tahiny i ruszyliśmy w miasto łapać wiosenne promienie słońca. Musimy przyznać, że wspomnienie smaków z lunchu towarzyszyło nam praktycznie przez cały dzień. Z całą pewnością – będziemy wracać!
 

 

Autorem mistrzowskich zdjęć w artykule i nagłówku jest Mateusz Kalinowski z firmy UP!FILM. Wielkie dzięki!

 

Wciąż głodni? Sprawdźcie też nasze relacje z: 

Fork

La Tomatina